Strona:PL Zygmunt Krasiński - Pisma T1.djvu/261

Ta strona została przepisana.
Prezes.

Milcz!

Pankracy.

Słuchaj mnie, słuchaj arcyprzewielebny! Słuchajcie wszyscy, ilu was tu narodów i ludzi. Jeśliście z zachodu, wolno wam jeszcze i to marzyć tylko, że miłosierdziem chrześciańskiem wielkich dopokoicie się celów. Szlachtęście już gilotynowali, jedni — w błoto i nędzę wepchnęli drudzy dobrze! Ale z bankierami, finansistami, ale z mieszczaństwem waszem, tą powtórną pasożytnością na ludowem ciele, co poczniecie? Zresztą, w tej chwili, mniejsza o was, zachodni; — ja ze wschodu — ja Sławianin! ja Polak! więc powiem

Chór niewidzialny.

Duchu niesforny nakazujem ci milczenie!

Pankracy.

Jużem się odważył — nie dam tego potomka arystokratów lackich, tego z antenatów rodem omamiać ideami, które kiedyś się dopełnią, ale przed których urzeczywistnieniem Sławiańszczyna cała i Polska cała, muszą wyglądać jako jedno morze krwi! Niech młodzik rzeczywistość zna! — niech tu zaraz zrzuca z siebie szlacheckiego człowieka, albo niech wschodzi, ucieka, nie ogląda się — a z sobą naszych tajemnic nie bierze!

Prezes.

Chyba twoich, zbuntowany duchu! bo w naszych nie ma przykazu krwawego. Jest święta i orężna praw świętych i pokrzywdzonych obrona — morderstwa nie znajdziesz!

Pankracy.

Słuchaj mnie, młodziku, ty coś z ojców twych rodem, ty co ojców masz! Otóż ja, który ich niemam,