Strona:PL Zygmunt Krasiński - Pisma T1.djvu/287

Ta strona została przepisana.
Żona.

Dobiłeś mnie tem jednem: „powinienem.“ — Ah! lepiej wstań i powiedz — „nie kocham“ — przynajmniej już będę wiedziała wszystko — wszystko.

(Zrywa się i bierze dziecko z kolebki.)

Jego nie opuszczaj, a ja się na gniew twój poświęcę — dziecko moje kochaj — dziecko moje, Henryku.

(Przyklęka.)
Mąż (podnosząc.)

Nie zważaj na to com powiedział — napadają mnie często złe chwile — nudy.

Żona.

O jedno słowo cię proszę — o jedną obietnicę tylko — powiedz, że go zawsze kochać będziesz.

Mąż.

I ciebie i jego. — wierzaj mi.

Całuje ją w czoło,— a ona go obejmuje ramionami — wtem grzmot słychać — zaraz potem muzykę — akkord po akkordzie i coraz dziksze.
Żona.

Cóż to znaczy?

(Dziecię ciśnie do piersi.)
(Muzyka się urywa.)
Wchodzi Dziewica.

O mój luby, przynoszę ci błogosławieństwo i rozkosz — chodź za mną.
O mój luby, odrzuć ziemskie łańcuchy, które cię pętają. — Ja ze świata świeżego, bez końca, bez nocy. — Jam twoja.

Żona.

Najświętsza Panno, ratuj mnie! — to widmo blade jak umarły — oczy zgasłe, i głos jak skrzypienie woza, na którym trup leży.