Strona:PL Zygmunt Krasiński - Pisma T1.djvu/294

Ta strona została przepisana.
Mąż.

A gdzie?

Sługa.

Odwieźli ją wczoraj...

Mąż.

Gdzie?

Sługa.

Do domu waryatów.

(Ucieka z pokoju.)
Mąż.

Słuchaj Maryo, może ty udajesz, skryłaś się gdzie żeby mnie ukarać, ozwij się, proszę cię — Maryo — Marysiu.
Nie — nikt nie odpowiada — Janie — Katarzyno. — Ten dom cały ogłuchł — oniemiał.
Tę, której przysiągłem na wierność i szczęście, sam strąciłem do rzędu potępionych już na tym świecie. — Wszystko czegom się dotknął, zniszczyłem, i siebie samego zniszczę w końcu. — Czyż na to piekło mnie wypuściło, bym trochę dłużej był jego żywym obrazem na ziemi?
Na jakiejże poduszce ona dziś głowę położy. — Jakież dźwięki otoczą ją w nocy. — Skowyczenia i śpiewy obłąkanych. Widzę ją — czoło, na którem zawsze myśl spokojna, witająca — uprzejma — przezierała — pochylone trzyma — a myśl dobrą swoją posłała w nieznane obszary, może za mną, i błąka się biedna i płacze.

Głos skądsiś.

Dramat układasz.

Mąż.

Ha! — mój szatan się odzywa.

(Bieży ku drzwiom, rozpycha podwoje.)

Tatara mi osiodłać — płaszcz mój i pistolety.