Strona:PL Zygmunt Krasiński - Pisma T1.djvu/297

Ta strona została przepisana.
Mąż.

Maryo.

Żona.

Henryku, mną teraz już nie pogardzisz — jestem pełna natchnienia — wieczorem już mnie nie będziesz porzucał.

Mąż.

Nigdy, nigdy.

Żona.

Patrz na mnie. — Czy nie zrównałam się z tobą — wszystko pojmę, zrozumiem, wydam, wygram, wyśpiewam. Morze, gwiazdy, burza, bitwa. — Tak, gwiady, burza, morze — ach! wymknęło mi się jeszszcze coś — bitwa. Musisz mnie zaprowadzić na bitwę — ujrzę i opisze — trup, całun, krew, fala, rosa, trumna.

Nieskończoność mnie obleje,
I jak ptak w nieskończoności
Błękit skrzydłami rozwieję,
I lecąc się rozemdleję
W czarnej nicości.

Mąż.

Przekleństwo — przekleństwo.

Żona (obejmuje go ramionami i całuje w usta.)

Henryku mój, Henryku, jakżem szczęśliwa.

Głos z pod posadzki.

Trzech królów własną ręką zabiłem — dziesięciu jest jeszcze — i księży stu śpiewających mszę.

Głos z lewej strony.

Słońce trzecią część blasku straciło — gwiazdy zaczynają potykać się po drogach swoich — niestety — niestety.

Mąż.

Dla mnie już nadszedł dzień sądu.