Strona:PL Zygmunt Krasiński - Pisma T1.djvu/309

Ta strona została przepisana.

ma, czasem z nich wydobędzie się nakształt cieniutkiego węża — i nuż robi się chmura żółta — ta chmura w górę podleci, spadnie na dół, pryśnie z niej tęcza i to nic mnie nie boli.

Lekarz.

Stań, panie Jerzy, w cieniu — wiele pan lat masz?

(Patrzy mu w oczy.)
Mąż.

Skończył czternaście.

Lekarz.

Teraz odwróć się do okna.

Mąż.

A cóż?

Lekarz.

Powieki prześliczne, białka przeczyste, żyły wszystkie w porządku, muskuły w sile.

(Do Orcia.)

Śmiej się pan z tego — pan będziesz zdrów jak ja.

(Do męża.)

Nie ma nadziei. — Sam pan Hrabia przypatrz się źrzenicy — nieczuła na światło — osłabienie zupełne nerwu optycznego.

Orcio.

Mgłą zachodzi mi wszystko — wszystko.

Mąż.

Prawda — rozwarta — bez życia.

Orcio.

Kiedy spuszczę powieki, więcej widzę niż z otwartemi oczyma.

Lekarz.

Myśl w nim ciało przepsuła — należy się bać katalepsii.