Strona:PL Zygmunt Krasiński - Pisma T1.djvu/311

Ta strona została przepisana.
Maż (padając na kolana.)
(Chwila milczenia.)

Przed kim ukląkłem — gdzie mam się upomnieć o krzywdę mojego dziecka?

(Wstając.)

Milczmy raczej — Bóg się z modlitw, szatan z przekleństw śmieje.

Głos skądsiś.

Twój syn poetą — czegóż żądasz więcej?


Lekarz. — Ojciec chrzestny.
Ojciec chrzestny.

Zapewnie, to wielkie nieszczęście być ślepym.

Lekarz.

I bardzo nadzwyczajne w tak młodym wieku.

Ojciec chrzestny.

Był zawsze słabej komplexyi, i matka jego umarła nieco... tak ...

Lekarz.

Jakto?

Ojciec chrzestny.

Poniekąd tak — waćpan rozumiesz — bez piątej klepki.

Maż (wchodzi.)
Mąż.

Przepraszam pana żem go prosił o tak późnej godzinie, ale od kilku dni mój biedny syn budzi się zawsze około dwunastej, wstaje i przez sen mówi — proszę za mną.

Lekarz.

Chodźmy. — Jestem bardzo ciekawy owego fenomenu.