To ich wciekłość, ich kochanie, to władzca ich dusz i zapału — on obiecuje im chleb i zarobek — krzyki się wzbiły, rozciągnęły, pękły po wszystkich stronach. — „Niech żyje Pankracy — chleba, chleba.” A u stop mówcy, opiera się na stole przyjaciel, czy towarzysz, czy sługa.
Oko wschodnie, czarne, cieniowane długiemi rzęsy — ramiona obwisłe, nogi uginające się, ciało niedołężne w bok schylone — na ustach coś lubieżnego, coś złośliwego —na palcach złote pierścienie — i on także głosem chrapliwym woła. — „Niech żyje Pankracy.” — Mówca ku niemu na chwilę wzrok obrócił — „Obywatelu, przechrzto, podaj mi chustkę.”
Tymczasem trwają poklaski i wrzaski. — „Chleba nam, chleba, chleba. — Śmierć panom, śmierć kupcom — chleba, chleba.”
Bracia moi podli, bracia moi mściwi, bracia kochani, ssajmy karty Talmudu jako pierś mleczną, pierś żywotną, z której siła i miód płynie dla nas, dla nich gorycz i trucizna.
Jehowa Pan nasz, a nikt inny. — On nas porozrzucał wszędzie, On nami gdyby splotami niezmiernej gadziny oplót świat czcicielów Krzyża, panów naszych, dumnych, głupich, niepiśmiennych. — Potrzykroć pluńmy na zgubę im — potrzykroć przeklęstwo im.
Cieszmy się bracia moi — Krzyż, wróg nasz, podcięty, zbutwiały, stoi dziś nad kałużą krwi, a jak raz się powali nie powstanie więcej. — Dotąd pany go bronią,