Strona:PL Zygmunt Krasiński - Pisma T1.djvu/322

Ta strona została przepisana.
Leonard.

Kogóż się boisz — któż cię wstrzymuje.

Pankracy.

Nikt — jedno wola moja.

Leonard.

I na ślepo jej mam wierzyć?

Pankracy.

Zaprawdę ci powiadam — na ślepo.

Leonard.

Ty nas zdradzasz.

Pankracy.

Jak zwrotka u pieśni, tak zdrada u końca każdej mowy twojej — nie krzycz, bo gdyby nas kto podsłuchał...

Leonard.

Tu szpiegów nie ma, a potem cóż?...

Pankracy.

Nic — tylko pięć kul w twoich piersiach, za to żeś śmiał głos podnieść o ton jeden wyżej w mojej przytomności.

(Przystępuje do niego.)

Wierz mi — daj sobie spokój.

Leonard.

Uniosłem się, przyznaję — ale nie boję się kary. — Jeśli śmierć moja za przykład służyć może, sprawie naszej hartu i powagi dodać, rozkaż.

Pankracy.

Jesteś żywy, pełen nadziei i wierzysz głęboko — najszczęśliwszy z ludzi, nie chcę pozbawiać cię życia.

Leonard.

Co mówisz?