Strona:PL Zygmunt Krasiński - Pisma T1.djvu/324

Ta strona została przepisana.
Leonard.

Przebaczasz mi, obywatelu?

Pankracy.

Zaśnij spokojnie — gdybym ci nie przebaczył, jużbyś zasnął na wieki.

Leonard.

Jutro nie będzie?

Pankracy.

Dobrej nocy i miłego marzenia.

(Leonard wychodzi.)

Hej Leonardzie!

Leonard (wracając.)

Obywatelu wodzu.

Pankracy.

Pojutrze w nocy pójdziesz ze mną do hrabiego Henryka.

Leonard.

Słyszałem.

(Wychodzi.)
Pankracy.

Dla czegóż mnie, wodzowi tysiąców, ten jeden człowiek na zawadzie stoi? — siły jego małe w porównaniu z mojemi — kilkaset chłopów ślepo wierzących jego słowu, przywiązanych miłością swojskich zwierząt... To nędza, to zero. — Czemuż tak pragnę go widzieć, omamić, czyż duch mój napotkał równego sobie i na chwilę się zatrzymał? Ostatnia to zapora dla mnie na tych równinach — trza ją obalić, a potem... Myśli moja, czyż nie zdołasz łudzić siebie jako drugich łudzisz — wstydź się, przecię ty znasz swój cel, ty jesteś myślą — panią ludu — w tobie się zeszła wola i potęga wszystkich — i co zbrodnią dla innych, to chwałą dla ciebie — ludziom podłym, nie-