Sił nie mam — podnieść do ust nie mogę — ledwo się tutaj przyczołgałem, ale dla mnie już nie zaświta dzień wolności — przeklęstwo kupcom, co jedwab sprzedają i panom, co noszą jedwabie.
Jaki brzydki trup.
Tchórzu wolności, obywatelu Przechrzto, patrz na tę głowę bez życia, pływającą w pokrwawie zachodzącego słońca.
Gdzie się podzieją teraz wasze wyrazy, wasze obietnice — równość, — doskonałość i szczęście rodu ludzkiego?
Bodajby także zawcześnie zdechł, i ciało twoje psy rozszarpały na sztuki.
Puszczaj mnie — muszę zdać sprawę z mojego poselstwa.
Powiesz, żem cię miał za szpiega i dlatego zatrzymał.
Odgłosy biesiady głuchną z tyłu — przed nami już same tylko sosny i świerki, oblane promieńmi wieczoru.
Nad drzewami skupiają się chmury — lepiejbyś wrócił do swoich ludzi, którzy i tak już oddawna czekają na ciebie w jarze świętego Ignacego.
Dzięki ci za troskliwość, Mości Żydzie — nazad — chcę obywateli raz jeszcze w zmierzchu obejrzeć.