Strona:PL Zygmunt Krasiński - Pisma T1.djvu/333

Ta strona została przepisana.
Mąż.

Wszędzie rozwaliny jakiegoś ogromu, który musiał wieki przetrwać nim runął — filary, podnóża, kapitele — ćwiertowane posągi, rozrzucone floresy, któremi oplatano starodawne sklepienia — teraz mi pod stopą zamignęła stłuczona szyba — zda mi się że twarz Bogarodzicy na chwilę wyjrzała z cieniu i znów tam ciemno — tu, patrz, cała arkada leży — tu krata żelazna zasypana gruzem — z góry lunął błysk pochodni — widzę pół rycerza śpiącego na połowie grobu — gdzież jestem, przewodniku?

Przechrzta.

Nasi ludzie krwawo pracowali przez czterdzieści dni i nocy, raz wreszcie zburzyli ostatni kościół — na tych równinach. — Teraz właśnie cmentarz mijamy.

Mąż.

Wasze pieśni, ludzie nowi, gorzko brzmią w moich uszach — czarne postacie, z tyłu, z przodu, po bokach się cisną, a pędzone wiatrem blaski i cienie przechadzają się po tłumie jak żyjące duchy.

Przechodzący.

W imieniu wolności pozdrawiam was obu.

Drugi.

Przez śmierć panów witam was obu

Trzeci.

Czego się nie spieszycie, tam śpiewają Kapłani wolności.

Przechrzta.

Niepodobna się oprzeć — zewsząd nas pchają.

Mąż.

Któż jest ten młody człowiek na gruzach przybytku stojący — trzy ogniska palą się pod nim,