Strona:PL Zygmunt Krasiński - Pisma T1.djvu/339

Ta strona została przepisana.
Przechrzta.

Już po nas.

Leonard (przechodząc zatrzymuje się.)

Coś ty za jeden, bracie, z taką dumną twarzą? — czemu nie łączysz się z nami?

Mąż.

Spieszę z daleka na odgłos waszego powstania. — Jestem morderca klubu hiszpańskiego i dopiero dziś przybyłem.

Leonard.

A ten drugi poco się w zwojach płaszcza twego kryje.

Mąż.

To mój brat młodszy — ślubował, że twarzy ludziom nie ukaże, nim zabije przynajmniej barona.

Leonard.

Ty sam czyją śmiercią się chlubisz?

Mąż.

Na dwa dni tylko, przed wybraniem się w drogę, starsi bracia dali mi święcenie.

Leonard.

Kogóż masz na myśli?

Mąż.

Ciebie pierwszego, jeśli się nam sprzeniewierzysz.

Leonard.

Bracie, na ten użytek weź sztylet mój.

(Wyciąga sztylet z pod pasa.)
Mąż.
(Dobywa swojego sztyletu.)

Bracie, na ten użytek i mojego wystarczy.

Głosy ludzi.

Niech żyje Leonard — niech żyje morderca hiszpański.