Strona:PL Zygmunt Krasiński - Pisma T1.djvu/341

Ta strona została przepisana.
Inni.

Dalej, dalej, już brzask świta.

Przechrzta.

Rychło nas powieszą — gdzie szubienica.

Mąż.

Cicho, żydzie — lecą za Leonardem, nie patrzą już na nas. — Ogarniam wzrokiem, raz ostatni podchwytuję myślą ten chaos dobywający się z toni czasu, z łona ciemności, na zgubę moją i wszystkich braci moich — gnane szałem, porwane rozpaczą, myśli moje w całej sile swej kołują.
Boże, daj mi potęgę, której nie odmawiałeś mi niegdyś — a w jedno słowo zamknę świat ten nowy, ogromny — on siebie sam nie pojmuje. — Lecz to słowo moje będzie poezyą całej przyszłości.

Głos w powietrzu.

Dramat układasz.

Mąż.

Dzięki za radę. — Zemsta za shańbione popioły ojców moich — przekleństwo nowym pokoleniom — ich wir mnie otacza — ale nie porwie za sobą. — Orle, Orle, dotrzymaj obietnicy. — A teraz na dół ze mną i do jaru świętego Ignacego.

Przechrzta.

Już dzień blizki — nie pójdę dalej.

Mąż.

Drogę mi znajdź, puszczę cię potem.

Przechrzta.

Wśród mgły i zwalisk, cierni i popiołów, gdzie mnie wleczesz — daruj mi, daruj.

Mąż.

Naprzód, naprzód, i na dół ze mną — ostatnie pieśni ludu konają za nami — ledwie gdzie jeszcze tli