Strona:PL Zygmunt Krasiński - Pisma T1.djvu/345

Ta strona została przepisana.
Pankracy.

Jeśli się nie mylę, te godła czerwone i błękitne, zowią się herbem w języku umarłych. — Coraz mniej takich znaczków na powierzchni ziemi.

(Pije.)
Mąż.

Za pomocą Bożą, wkrótce tysiące ich ujrzysz.

Pankracy (puhar od ust odejmując.)

Otóż mi stara szlachta — zawsze pewna swego — dumna, uporczywa, kwitnąca nadzieją, a bez grosza, oręża, bez żołnierzy. — Odgrażająca się jak umarły w bajce, powoźnikowi u furtki cmentarza — wierząca lub udająca że wierzy w Boga — bo w siebie trudno wierzyć. — Ale pokażcie mi pioruny na waszą obronę zesłane i pułki aniołów spuszczone z niebios.

(Pije.)
Mąż.

Śmiej się z własnych słów. — Ateizm, to stara formuła — a spodziewałem się czegoś nowego po tobie.

Pankracy.

Śmiej się z własnych słów. — Ja mam wiarę silniejszą, ogromniejszą od twojej. — Jęk przez rozpacz i boleść wydarty tysiącom tysiąców — głód rzemieślników — nędza włościan — hańba ich żon i córek — poniżenie ludzkości ujarzmionej przesądem i wahaniem się i bydlęcem przyzwyczajeniem — oto wiara moja — a Bóg mój na dzisiaj — to myśl moja to potęga moja — która chleb i cześć im rozda na wieki.

(Pije i rzuca kubek.)
Mąż.

Ja położyłem siłę moją w Bogu, który ojcom moim panowanie nadał.

Pankracy.

A całe życie byłeś dyabła igrzyskiem.