Na wyspie granitowej, nagiej, stoją wieże zamku wbite w skałę pracą dawnych ludzi, i zrosłe ze skały jak pierś ludzka z grzbietem u Centaura. — Po nad niemi sztandar się wznosi, najwyższy i sam jeden wśród szarych błękitów.
Powoli, śpiące obszary budzić się zaczynają — w górze słychać szumy wiatrów — z dołu promienie się cisną — i kra z chmur pędzi po tem morzu z wyziewów Wtedy inne głosy, głosy ludzkie przymieszają się do tej znikomej burzy, i niesione na mglistych bałwanach roztrącą się o stopy zamku.
Widna przepaść wśród obszarów co pękły nad nią
Czarno tam w jej głębi, od głów ludzkich czarna — dolina cała zarzucona głowami ludzkiemi, jak dno morza głazami.
Słońce ze wzgórz na skały wstępuje — w złocie unoszą się, w złocie roztapiają się chmury, a im bardziej nikną, tem lepiej słychać wrzaski, tem lepiej dojrzeć można tłumy płynące u dołu.
Z gór podniosły się mgły — i konają teraz po nicościach błękitu. — Dolina świętej Trójcy obsypana światłem migającej broni — i lud ciągnie zewsząd do niej, jak do równiny ostatniego sądu.
Ostatnie sługi Twoje, w ostatnim kościele Syna Twego, błagamy Cię za czcią ojców naszych. — Od nieprzyjaciół wyratuj nas Panie.
Patrz, z jaką dumą spogląda na wszystkich.