Strona:PL Zygmunt Krasiński - Pisma T1.djvu/361

Ta strona została przepisana.
Orcio.

Co raz już bliżej — co raz już widniej — idą z pod ciasnych sklepień jeden po drugim, i tam zasiadają w głębi.

Mąż.

W szaleństwie twojem potępienie moje — szalejesz dziecię — i siły moje niszczysz, kiedy mi ich tyle potrzeba.

Orcio.

Widzę duchem blade ich postacie, poważne, kupiące się na sąd straszny. — Oskarżony już nadchodzi i jako mgła płynie.

Chór głosów.

Siłą nam daną, — za męki nasze, my niegdyś przykuci, smagani, dręczeni, żelazem rwani, trucizną pojeni, przywaleni cegłami i żwirem, dręczmy i sądźmy, i potępiajmy — a kary szatan się podejmie.

Mąż.

Co widzisz?

Orcio.

Oskarżony — oskarżony ot załamał dłonie.

Mąż.

Kto on jest?

Orcio.

Ojcze — Ojcze —

Głos jeden.

Na tobie się kończy ród przeklęty — w tobie ostatnim zebrał wszystkie siły swoje, i wszystkie namiętności swe i całą dumę swoją, by skonać.

Chór głosów.

Za to żeś nic nie kochał, nic nie czcił, prócz siebie, prócz siebie i myśli twych, potępion jesteś — potępion na wieki.