Strona:PL Zygmunt Krasiński - Pisma T1.djvu/362

Ta strona została przepisana.
Mąż.

Nic dojrzeć nie mogę, a słyszę z pod ziemi, nad ziemią, po bokach, westchnienia i żale, wyroki i groźby.

Orcio.

On teraz podniósł głowę jako ty, Ojcze, kiedy się gniewasz — i odparł dumnem słowem jako ty, Ojcze, kiedy pogardzasz.

Chór głosów.

Daremno — daremno — ratunku nie ma dla niego, ni na ziemi ni w niebie.

Głos jeden.

Dni kilka jeszcze chwały ziemskiej, znikomej, której mnie i braci moich pozbawili naddziady twoje — a potem zaginiesz ty i bracia twoi — i pogrzeb wasz jest bez dzwonów żałoby — bez łkania i przyjaciół i krewnych — jako nasz był kiedyś, na tej samej skale boleści.

Mąż.

Znam ja was, podłe duchy, marne ogniki latające wśród ogromów anielskich.

(Idzie kilka kroków naprzód.)
Orcio.

Ojcze, nie zapuszczaj się w głąb — na Chrystusa Imię święte, zaklinam cię, ojcze.

Mąż (wraca.)

Powiedz, powiedz kogo widzisz?

Orcio.

To postać.

Mąż.

Czyja?

Orcio.

To drugi ty jesteś — cafy blady — spętany — oni teraz męczą ciebie — słyszę jęki twoje.