Strona:PL Zygmunt Krasiński - Pisma T1.djvu/370

Ta strona została przepisana.

Klinga szklanna jak wprzódy — oddech i życie uleciały razem.
Hej! tu — naprzód — już się wdarli na długość szabli mojej — nazad, w przepaść, syny wolności.

(Zamieszanie i bitwa.)

Insza strona okopów. — Słychać odgłosy walki. — Jakób rozciągnięty na murze. — Mąż nadbiega, krwią oblany.
Mąż.

Cóż ci jest, mój wierny, mój stary.

Jakób.

Niech ci czart odpłaci w piekle upór twój i męki moje. Tak mi Panie Boże dopomóż.

(Umiera.)
Maż (rzucając pałasz.)

Niepotrzebnyś mi dłużej — wyginęli moi, a tamci klęcząc wyciągają ramiona ku zwycięscom i bełkocą o miłosierdzie!

(Spoziera na około.)

Nie nadchodzą jeszcze w tę stronę — jeszcze czas — odpocznijmy chwilę. — Ha! już się wdarli na wieżę północną — ludzie nowi się wdarli na wieżę północną — i patrzą czy gdzie nie odkryją hrabiego Henryka. — Jestem tu — jestem — ale wy mnie sądzić nie będziecie. — Ja się już wybrałem w drogę — ja stąpam ku sądowi Boga.

(Staje na odłamku baszty wiszącym nad samą przepaścią.)

Widzę ją całą czarną, obszarami ciemności płynącą do mnie, wieczność moją, bez brzegów, bez wysep, bez końca — a pośrodku jej Bóg, jak słońce co się wiecznie pali — wiecznie jaśnieje — a nic nie oświeca.

(Krokiem dalej się posuwa.)