Strona:PL Zygmunt Krasiński - Pisma T1.djvu/373

Ta strona została przepisana.

ciała, spadającego po urwiskach — a oto szabla znaleziona kilka kroków dalej.

Pankracy (biorąc szablę.)

Ślady krwi na rękojeści — poniżej herb jego domu.
To pałasz hrabiego Henryka — on jeden z pośród was dotrzymał słowa. — Za to chwała jemu, gilotyna wam.
Generale Blanchetti, zatrudnij się zburzeniem warowni i dopełnieniem wyroku.
Leonardzie!

(Wstępuje na basztę z Leonardem.)
Leonard.

Po tylu nocach bezsennych powinienbyś odpocząć, mistrzu — znać strudzenie na rysach twoich.

Pankracy.

Nie czas mi jeszcze zasnąć, dziecię, bo dopiero połowa pracy dojdzie końca swojego z ich ostatniem westchnieniem. — Patrz na te obszary — na te ogromy, które stoją w poprzek między mną a myślą moją — trza zaludnić te puszcze — przedrążyć te skały — połączyć te jeziora — wydzielić grunt każdemu, by w dwójnasób tyle życia się urodziło na tych równinach, ile śmierci teraz na nich leży. — Inaczej dzieło zniszczenia odkupionem nie jest.

Leonard.

Bóg wolności sił nam podda.

Pankracy.

Co mówisz o Bogu — ślisko tu od krwi ludzkiej. — Czyjaż to krew? za nami dziedzińce zamkowe — sami jesteśmy, a zda mi się jakoby tu był ktoś trzeci.

Leonard.

Chyba to ciało przebite.