Strona:PL Zygmunt Krasiński - Pisma T1.djvu/393

Ta strona została przepisana.

wieżyce, a tuż pod nogami przepaść grzmiąca hukiem wód śniadych, i pień sosnowy rzucony mostem ze wzgórza na wzgórze — nim zdołał nań wstąpić znów go otoczyli — rzucił się, odepchnął najbliższych, i dwoma skokami po chwiejącem się drzewie dorwał się przeciwnego wzgórza — spadł lekko, pochylił się gibko i z olbrzymią siłą wyrywa pień z pod głazów, które go trzymają — wstrząsł go i puścił — pień jak wahadło zniża się, przebiega przestrzeń i zawisa, ciężko tłukąc w skały, u tamtego brzegu. — Zdało się im, że błyskawica oczy im zaćmiła — przeszła teraz, lecz za późno — darmo krzyczą i wyciągają ręce — już on się od nich tym jarem przedzielił na zawsze — raz ostatni czoło jego oświecone miesiącem, widne w całej życia piękności! — Zdało się, że chce pobłogosławić ludowi swojemu, bo trzymając zawieszone nad przepaścią dłonie: „W imię Boga krzyknął! wieczny bój między wami a południowym królem!“ Na okół dziesięć opok ten głos powtórzyło, i głąb jaru powtórzył go także — w tej chwili sam wódz zniknął wśród krzewów. — Spiskowi przysłuchują się jeszcze, ale prócz szumu fal już nikt nie mówi do nich!


Nieszczęśliwy! teraz dopiero w oczach twoich błyska iskra szału! — Walczyłeś z nią dopókiś był pod jarzmem spojrzeń bratnich, niechcąc im po sobie zostawić słabości wspomnienia — lecz jak tylko stało ci się wolno i samotnie, zrzuciłeś powagę — jak płaszcz na ciernie drogi! lecisz gnany zemstą — zawieszasz się na urwiskach — sadzisz przez rozłomy. — Przelękła sowa z krzaków się podnosi, plaśnie skrzydłami i dalej zapada. — Lis czatujący w świetle księżyca milczkiem sunie w ciemniejsze gęstwiny. — Wilki stanęły z obu stron wąwozu. — Jak strzała przeleciałeś, nie słysząc ich skowyczeń — one przed blaskiem ócz twoich przypadły do ziemi! — Ty już stajesz na równinie. — Ognik przyleciał z przyległych trzęsa-