Strona:PL Zygmunt Krasiński - Pisma T1.djvu/58

Ta strona została przepisana.

noszą się i zniżają bez ustanku, jak iskry, co raz błysną, znów zagasną i znowu zabłysną; one pędzą w zad, świat cały naprzeciw nich wali, a rozstępuje by przejście wolne im zostawić. Jeden księżyc tylko niewzruszony panuje nad niemi z wysoka, ależ i on czasami znudzi się pokojem, więc sam się zerwie i bieży ku chmurom, przerzuca się z jednej w drugą, swawoli jak znarowione dziecię, to znów poważniejszą postać przybiera, zasępia się wśród mgły i jakby w ciężkiem zadumaniu niknie coraz bardziej: wtedy posępno na świecie do koła.
A oni bieżą, czy chmury, czy jasność nad głową; wkrótce się rozwidni i wzrok podziewa się nie wiedzieć gdzie, tak jak promienie podziewały się przed chwilą. Ale cóż to zabłysło w oddali? zda się, gdyby kopuła cerkwi blachą obita.
— Miłościwa pani, to Pratwa, już na niej nikt nam nie zajrzy w oczy; bystrym nurtem oddzielim się od Kaługi, a jeśli w pogoń za nami do brzegu przybędą, my z czajek zaśmiejem się im w oczy, i życzyć będziemy dobrej nocy strzałami.
Ledwo domówił tych słów, ściągnął cugle i zatrzymał konia, przechylony, z głową i pół ciałem wiszącem od siodła, zdał się słuchać czegoś, potem zagwizdał na konia, ostrogą i kańczugiem popchnął w bieg i rzekł zimno, jak na męża dostatniego przystoi, kiedy godzina niebezpieczeństwa dobija nad głową: — To mściwe pachole pobudziło straż zamku i bojary tuż za nami w lesie.
— Nie słyszałam żadnego tententu, a jużem przywyknęła uchem do wszelkich głosów, i do tych, których lękać, i do tych, z których weselić się trzeba. Waszmość się pomyliłeś.
— Nie, miłościwa Carowo, nie, hoża Maryno, na pierzach wiatru przyleciały do mnie szelesty, które są gońcami tententów. Lecz, ażeby je schwycić, kiedy drobne cichaczem przelatują w około uszów, trza