Strona:PL Zygmunt Krasiński - Pisma T1.djvu/90

Ta strona została przepisana.

padnę na piasku; lub jeśli ujdę zgonu, a wrócę z niczem, w domu zastanę niesławę co mnie u progu przywita; ale mniejsza i o nią; więzienia i gniewu Jego Wieliczestwa się obawiam; żadnych mi nagród nie będzie.
A zatem zwołuje podrzędnych wodzów i bojarów; oni stoją w poszanowaniu na okoła łoża, wśród ścian trzęsących się od wichru, obitych skórami, porozwieszanych orężem.
— Radźcie, wolno każdemu zdanie powiedzieć; przysłużycie się mi, a ja, wiecie, żem u Cara pierwszy na urzędzie i względzie.
Naciągną się twarze, najeżą się brody, słychać szelest szat, bo każdy rękę podnosi ku czołu i długim rękawem o rękaw sąsiada się zetrze. Radzą i rozważają jako każdy może; ów rozpacza i zmrożoną pokazuje rękę; tamten spuszcza głowę i mruczy pod nosem; najdzielniejsi uśmiechają się, ale uśmiechem zwątpienia.
Horbroków wstrzymuje gniew, ale znać, iż wkrótce wybuchnie; więc kilku głos zabiera i wystawiają trudy, które ponieść trzeba: — Nie słyszano nigdy nad brzegami Kaspii o tak ciężkiej zimie; nocy długie, gwiazd jak gdyby nigdy nie było na niebie, toż samo z księżycem. Tumany śniegu jak larwy szturmują do obozu; we dnie chmury czarne, nieporuszone, chociaż wicher dmie z całej mocy. Jako słońce wygląda, zapomni się wkrótce; przynajmniej u nas, kiedy mróz, to słońce okazałe, a gwiazd nie policzyć, tyle się ich skrzy w górze. Gdzież w tej obszerności szukać garstki ludzi? zostawmy ich na jadło czarnym lisom. Już oni nie wrócą, nie wrócą nigdy by zaburzyć państwo niezwyciężonego Michała; może już dotychczas przemienili się w stos kości, a tych nie znajdziemy. Dnia sądnego czekać, aby na jaw się wydobyły.
Zgrzytnął wódz i spojrzał surowo; wtedy młodzi się odezwą z przechwałkami. — Pójdziem aż na ko-