Strona:PL Zygmunt Krasiński - Pisma T1.djvu/97

Ta strona została przepisana.
X.

Za Jaikiem ciągną się błonia przeklęte od Boga; wicher jedynym ich jest panem, on tylu niewolników ma na swoje rozkazy, ile ziarn piasku drzemie w pustyni; przeciągłemi świsty budzi je i ożywia, potem jak mu się spodoba posyła na wsze strony świata.
Wznosi z nich budowle jednym zamachem skrzydeł i rozsypuje wnet drugim. To piramidom każe lecieć na zabój i kręcić się bez ustanku, to cały przestwór zarzuci mogiłami, i z głuchym jękiem przechadza się po cmentarzu. To znowu głos wyżej podniesie i wirami przestrzeń zamąci; sypią się jedne z za drugich bałwany piasczyste jak spienione fale na morzu, a jako ze szczytów fal oderwana piana bryzga deszczem w górę, i tak z owych bałwanów wzlatuje proszek białawy i mgła niebo przesłania. Biada żeglarzom, których ta burza napotka, bo wyjdą na rozbitków wszyscy. Żwir, jak ołów stopiony, zaleje im gardła, źrenice wypali, a ciała pójdą na dno, w sypkie wiekuiste otchłanie. Kiedy odpadnie zawieja, cała pustynia w gładką równię się układa; rozrzucone po niej wysepki z piołunu; tu i owdzie czołgają się ciernie, a pomiędzy niemi węże okręcają się z sobą, przeciągiem gwiżdżeniem ogłaszając swą miłość.
Taki obraz okolicy, kiedy słońce wre nad nią latem w pełni swoich promieni: ale teraz śnieg obsypał piaski, rzeka stanęła, szron wszędzie połyska; kilka dni sokołowi lecieć po nad temi stepami, a wzroku mu nie stanie: zatrzepoce skrzydłami, raz jeszcze się podrzuci i padnie olśniony na biały śnieg wśród gwiazdeczek z lodu. Tam gdzie pustynia zda się przylgnęła do nieba, podnoszą się wzgórza, dalej podnoszą się skały; bez drzew, nagie, chude jakby szkielety olbrzymów, których ród wyginął, a skamieniały kości. Tu dopiero zaczynają się manowce i bezdroża, czernieją paszcze jaskiń, z których snuje się para zjadliwa;