Strona:PL Zygmunt Krasiński - Pisma T1.djvu/98

Ta strona została przepisana.

granitowe słupy się ciągną, a między niemi kopce ze śniegu; lody jako blachy przykuły się do grzbietów i do piersi skał; wąwozy idą naprzód, obracają się w prawo i w lewo, to długim lukiem wracają wstecz i kręcą się bez ustanku. W tym zamęcie pamięć na mało się zda: raz wszedłszy, długo wyjścia szukać trzeba o pocie czoła, o krwi z nóg ciekącej; coraz inne przechody wabią ku sobie, tyle skał ile drzew w borze, wszystkie podobne do siebie jak liście do liści. Po męczących błędach wreszcie zatrzyma się pielgrzym i obejrzy się w rozpaczy, a one zdają urągać się jemu, bo te same, które minął od godziny, dotąd stoją na około, jak gdyby cichaczem stąpając za nim posuwały się kiedy on idzie, stawały kiedy i on stawa; mózg w głowie mu się zakręci, wyda mu się, że one kołem tańcują, wirem go porywają i wciąż niosą pomiędzy siebie, bez odpoczynku, bez końca; ale jeśli odzyska zmysły i ochotę, jeśli szczęście mu posłuży, po żmudnej drodze wyjdzie z labiryntu i znów ujrzy pustyni obszar — za nim już zielone błonia.
Nuradyn zdąża ku owym skałom, bo mu szpiegi doniosły, że lew pustyni tu szuka schronienia; ale czyż on za sobą, by drogi nie zatracić, tak liczne porozstawiał czaty? Co kilka staj koń przyległ do ziemi i jeździec na siodle niewzruszony się trzyma; zdala miga zbroja, zdala marsowa postać wojownika; ale przystąp, ktokolwiek jesteś wróg li czy przyjaciel, on cię puści bez szkody, bo ramiona przymarzły do piersi i już od niej się nie oderwą.
Ani raczy się młodzieniec obzierać na towarzyszy, którzy z głuchym stękiem padają, potem już milczą na wieki. Mgły się rozeszły gdzie niegdzie, słońce wyjrzało. Tysiące udanych iskier błyszczą nad śniegami i przepadając pod kopytami, trzeszczą jako prawdziwe iskry gasnące w powietrzu. Nuradyn bez litości hufce swoje porywa za sobą, tak jak chmura