Strona:PL Zygmunt Krasiński - Pisma T2.djvu/139

Ta strona została przepisana.
Wiktor.

Spojrzyj na tę niewiastę, do której się już nie odzywam, bo ręka sądu spoczywa na jej czole. — Odpowiedz. — Kto duszę tę zabił a ciału przypuścił by ono pośmiewiskiem było wśród żyjących? Czy nie poznajesz głosu opętania na tych ustach nieszczęśliwych?

Kornelia.

Czego mnie prześladujecie, kapłani ludu mego? Chór kapłanów. Milcz, córo buntu. — Ty miałaś być aniołem ale nie dotrwałaś do końca — potępionaś, potępionaś.

Kornelia.

On wyrzekł nademną: — Biedna — on wiedział, że hańbę będę cierpieć za niego. — Ale, o Symeonie, nie wątp. — On przyjdzie — ale, bracia nie odpadajcie od niego — on przyjdzie. Z pośród ogniów mnie wyrwał, kiedy się już kłóciły o ciało moje — z pośród was mnie wybawi — on przyjdzie, on przyjdzie.

Symeon.

Wiktorze, słuchaj mnie raz ostatni. — Byłem ci posłuszny zawsze — kto przeciwko mnie świadczyć będzie? Czym dwa razy nie odbył męczeństwa, raz w lochach Antyochii, drugi raz na rynku w Tarsus? Czym lat długich nie pokutował na pustyni? Czym kiedy przełamał zakon lub zgorszył braci moich?

Wiktor.

Gorszysz ich w tej chwili chwaląc się jak Faryzeusz przeklęty przez syna człowieka.

Symeon.

Mówię prawdę. — Kto z was głębiej rozmyślał nad męką Pańską — w kim żarliwszą miłość obudziły wspomnienia Golgoty? Sam Bóg, by świat zbawić, ubrał się w ciało — a my, by świat nauczyć nie do-