Strona:PL Zygmunt Krasiński - Pisma T2.djvu/230

Ta strona została przepisana.

dziwnie silny, jednostajny, w czarnej odzieży. — Młodzieniec patrzał ciekawie; starszy wędrowiec westchnął i rzekł: „Kiedy was zaprowadzę do miast bez starych świątyń i zamków, powiedzcie: „Umarli!“
Ale młodszy patrzał jeszcze ciekawiej: przejeżdżały niewiasty, jaskrawe były barwy ich sukien; każdą dwa rumaki ciągnęły, a jeden z nich odrywał się w bok i pędził śnieżną zasłoną, gdyby żaglem rozpiętym otoczon. — Starszy wędrowiec westchnął i rzekł: „Kiedy na około snuć się będą ciała ubrane w suknie, a polot ich sukien duchowniejszy niż dusza ich, powiedzcie: Umarli!
Ale młodszy nie zdawał się słyszeć słów przyjaciela. Tymczasem na niebie zbierały się zewsząd ciężkie, spiekłe chmury. — Jakżeż ta godzina południa różną już od porannej była!
A wśród narodu czarnego zaczęli snuć się ludzie, przed którymi naród głębokiemi chwiał się ukłony — kuse ich stroje, migocące złotem, przetkane barwistemi wstęgi. — Długi, chudy oręż przy ich boku — grube piór czuby na ich głowach; głosem twardym wołając szli w potędze swojej i uderzali dzieci pozostałe na drodze.— Jęły płakać dzieci, jął tłum się cofać i uciekać; oni jedni zostali na rynku, a coraz ich więcej przybywało i kłaniali sobie samym coraz grzeczniej, coraz niżej, aż jeden konno nadjechał i wszyscy upadli na ziemię. Snać ten jeden był panem życia i śmierci!
Wtedy rzekł pierwszy wędrowiec: „On już na spadzistościach — on w purpurze potęgi schodzi do trumny. Lecz młodzieniec wlepiwszy wzrok w jasne szaty jeźdźca, ich błyski pił całą źrenicą, tak jak niegdyś błękit niebios i nie zdawał się słyszeć słów przyjaciela. Dopiero kiedy ten drugi raz je powtórzył, zakrył on oczy dłonią i wyrzekł imię matki zabitej, jakby wspomnienie dzieciństwa. — Starszy przyciskając go do piersi: „Nie patrz! nie patrz na nich“ zawołał. „Nigdy! Nigdy!“ odparł młodzieniec i za-