Strona:PL Zygmunt Krasiński - Pisma T2.djvu/231

Ta strona została przepisana.

lany łzami rzucił się znowu na wschodnie kobierce. — I usłyszałem modlitwę odmówioną w duchu nad leżącym, przez odchodzącego wędrowca. „Ojcze niebieski! o południu tej strasznej próby, błagam cię za tym którego ukochałem. — Ojcze niebieski! teraz już o cud proszę ciebie. — Osłódź tej duszy walkę życia — uwolnij ją od pokus, któremi inne otoczyłeś w tych miejscach, by nie upadła jak owi dawni, najpiękniejsi w twoich niebiesiech, strąceni za to, że pragnęli potęgi!“
Sam teraz, sam jeden wśród miasta wielkiego został młodzieniec i musiał się bratać z ludźmi napotkanymi. — Na Niebie już w ołowianą blachę zlepiły się chmury — Co chwila zmieniają się kształty ulic i komnat i osób, a on wszędzie pomiędzy niemi oko moje ciągnie za sobą. — Niesłychane cierpienie zakrył on spokojnym lic pozorem. — Ciągle za nim wije się rój złych myśli, wzorem czarnych owadów — po drugiej stronie leci rój dobrych w błękitnawe iskry. — Pierwsze osiadają mu serce i toczą je krwawo, drugie krew spiekłą wypalą z serca i rany zabliźnią — lecz nowe coraz głębsze powstają. — Wszędzie niebezpieczeństwo i wszędzie męczarnia — niema komu się zwierzyć, dzieciom i niewiastom nawet kłamać musi; uczy się kłamstwa jak arcydzieła sztuki, i posiadł je — i stał się panem spojrzeń, sztuki i łez i ruchów swoich, aż jasność równa dziennym promieniom znikła z jego źrenicy — Boże! i same szaty jego stały się kłamstwem; zrzucił dawne, w których latał po stepie, wziął na głowę czuby piór i chudy oręż przypasał u boku, tłum jął przed nim się cofać i koń go własny nie poznał, gdy wchodził na podworce pałacu swojego pogłaskał mu grzywę, a on nie zarżał chciał skoczyć nań jak dawniej, a on dęba stanął — Gniewem zdjęty pchnął więc konia szpadą; szlachetny rumak oderwał się od słupa, krwią bryzgnął i uciekł grzmiąc podków łoskotem. — Ślad długi iskier bruk osypał za