Strona:PL Zygmunt Krasiński - Pisma T2.djvu/259

Ta strona została przepisana.

sztandar, na którym napisano było „naród“, — ujrzałem ostatnie pokolenie wielkiego plemienia, idące zwolna jakby za pogrzebem, idące także w nieskończoność — a gdziekolwiek spotkały się z drugiemi tłumy, torujące sobie drogę ostatkami szabel. — Wielu z nich dźwigali szczątki łańcuchów na nogach i dłoniach, byli bardzo bledzi i bardzo znużeni — nieśli dzieciątka konające w ramionach, inni w objęciach trzymali zemdlałe niewiasty podobne do umarłych aniołów — wielu z nich, znaczyli ślady swoje krwią z ran płynącą i na ich piersiach głębokie rany widziałem na ich czołach jakoby wieńce cierniowe — w ich ręku jakoby krzyże zwiędłemi kwiaty oplecione, a milczeli tak jak groby milczą, bez krzyku walczyli — bez jęku padali bez pieśni zwyciężali — bez narzekania szli dalej na nowa bitwę i śmierć tę samą!... Długom patrzał czy też kto ich nie przywita miłosiernem słowem lub uściskiem bratnim. — Lecz nigdy i nigdzie nikt im ręki nie podał, nikt z drogi się nie usunął, by mogli ci umierający przejść w pokoju. Tłumy narodów jak mury czarne stawały w poprzek im; jak potoki czarne płynęły przeciwko nim — jak stada drapieżnych ptaków „pastwiły się nad ich obalonemi ciałami.
I żal serce mi objął i łzy do ócz mi się cisną. Zrozumiałem katedry ponure jęki, owe podziemne akkordy bijące ku Niebu — one grały pogrzebną pieśń ludu tego! — A głos z wnętrza dzwonnicy zaszumiał ku mnie: — Cezara, Cezara, oto lud co schodzi z ziemi i nie powróci nigdy.
A gdym spojrzał znowu, oni bili się otoczeni zewsząd i już bez nadziei — bo ów księżyc jasny jak słońce oblewał ich promieńmi, a nad ich wrogami siała jakoby mgła połyskami przetkana — i było im bardzo ciężko i skwarno, wszystkie kule i cięcia prosto w nich trafiały. Ich miecze, ich groty, daremno błądząc w cieniach, wrogów zabijać me mogły. I było im nieznośnie gorzko!