Strona:PL Zygmunt Krasiński - Pisma T3.djvu/169

Ta strona została przepisana.

Te słowa mądre, co musiały zostać —
Raz usłyszane — w słuchającej duszy,
I te przepiękne, blade, smętne lica,
Z których wewnętrzna biła tajemnica?
Ten chód, tak lekki, jak nie z tego świata,
Ten ruch łagodny, a razem wspaniały?
Czy ty pamiętasz postać mego brata,
Kształt ten, co w trumnie dziś zanurzon cały?
O! zniknął — zniknął — my dotąd pod słońcem
Z tej strony grobu, przed łez, trosk, mąk końcem,
Boga się pytaj, czy nie przeznaczeni,
Jak żagle w burzy, zdzierać się w przestrzeni,
I bez spoczynku na zawsze skazani
Płynąć po falach — nie znaleść przystani!
Patrz na ten kościół, on spokojnie stoi!
Tam z wami żyłem, wy drodzy, wy moi!
Dzień schodził w górach po winnic zieleni,
Gdzie bory szumią i potok się pieni!
A w wieczór razem, w cichym razem domu,
Razem we troje... tak zawsze i wszędzie
Kiedyś być miało... już nigdy nie będzie!
Bo weń uderzył Bożego cios gromu!
Nie piorun burzy, co łamie hart głazu
I serce ludzkie rozrywa od razu!
Lecz cichy, zdradny, zwolna żmijowaty,
Grom, co się wciska po pod samo serce,
Aż wyssie z lica wszystkie lica kwiaty,
I zgasi życie w ostatniej iskierce!
Oczy otworzył po wielu dniach męki,
A nie mógł ścisnąć mi konając, ręki!
I choć przytomny — zeszedł bezprzytomnie,
Bo spojrzał tylko — a nie rzekł nic do mnie!
Wzrok jeden rzucił w górę, w Niebo, w Boga!
I czoło schylił. Zmartwiał wzrok rzucony
Raz stąd ostatni w ponadziemskie strony!
Skrzepł wzrok ostatni — i wszczęła się droga,
Co duszę jego porywając z ziemi,