Strona:PL Zygmunt Krasiński - Pisma T3.djvu/170

Ta strona została przepisana.

Złączy śmiertelną tam z nieśmiertelnemi,
Tam — w tych przestworach bez miary, bez końca
Kędy szlak każden po gwiaździstem Niebie
Wiedzie, o Panie! w blask Twojego słońca,
I ma na końcu, Ojcze, tylko Ciebie!
A ciało martwe zostało mi w ręku,
I padłem obok bez łzy i bez jęku!
I takem leżał przy tem ciele długo,
Jakby sam zdjęty przy niem śmiercią drugą!
A gdym się ocknął i spojrzał w te zwłoki,
Tlał na tem czole wyraz tak wysoki,
Że, kląkłszy znowu przed trupem w pokorze,
Krzyknąłem pewny: — On Twój, Panie Boże!
Wtedym zapłakał — nie nad nim — nad sobą!
Bo, samolubną ogarnion żałobą,
Pustynię życia ujrzałem do koła!
Twój obraz tylko podniósł się z oddali,
Jak kształt drugiego losów mych anioła,
I płynął ku mnie na dni moich fali!
Zresztą głos żaden już na mnie nie woła
I żadne czucie wzruszyć mnie nie zdoła!
Czy kwiaty kwitną, czy świat w proch się wali
Wszystko mi jedno... i jedno na wieki!
Bo duch mej duszy odemnie daleki!
On, co miał wspierać mnie wśród nawałnicy
I dźwigać ze mną z grobowej ciemnicy
Cień zmarłej Matki — by, Chrystusa wzorem,
Bóg nasz pogrzeban wstał tryumfatorem! —
On, co miał ze mną... ach, serce marzyło!
Lecz o tem wszystkiem już dzisiaj nie marzy!
Przybyło więcej tą jedną mogiłą
Do mogił naszych bezdzietnych cmentarzy!
Mniej coraz duchów na Matki obronę!
Wszystkie precz idą — a w tę samą stronę,
Za świat, za Polskę, w niewidzialność grobu,
I nam tu walczyć już nie ma sposobu!
Serca podniosłe pękły — i myśl wszelka,