Chodziłem wczoraj po ogrodzie i przypatrywałem się, jak wszystko widnokrężnie zagasa i kona, począwszy od drzew, które sypią liście zżółkłe, aż do słońca coraz mniej krążącego na Niebie. I widziałem, że wszystko w naturze umiera z instynktem zmartwychwstania; słońce wie, że wróci na wiosnę przyszłą; drzewa cicho płaczą i szumią, lecz nie było w nich rozpaczy; lekko zewsząd podnosiły się mgły i błękit niebios otulały, jakby chciały zachować go do pory odbłękitnienia. Wrony tylko czasem przelatujące krakały obrzydłe, w ich krzykach nie znalazłem nadziei, one jedne wątpią zupełnie; to są filozofy przemądre, poważne, flegmatyczne a szpetne, lubiące się zbierać tam, gdzie leży zgnilizna — i karmić się pozorami śmierci w świecie. Ale prócz wron, wszystko wiedziało, że życie powszechne nie ustanie, i że znów będzie na wiosnę tym polom, tym wodom i Niebu temu. Dziwne uczucie, w najwyższem znaczeniu religijne mnie ogarnęło: byłbym w tej chwili zapragnął spowiednika, któremubym się mógł wyspowiadać ze wszystkich bólów żywota mego... Święta, błogosławiona samotność!
∗
∗ ∗ |
Łzy mi się zakręciły w oczach, gdym ujrzał cesarza w trumnie z butami spleśniałemi, z pod których nagie palce nóg już świecą, z zamkniętemi oczyma, z pół otwartemi ustami, ale nie oddechem, jedno ręką śmierci. Doskonały to rysunek. Wyraz snu wiecznego, wyraz zdrętwiałości i bezczucia leży w całem swem nicestwie na tych wielkich rysach, które tyle razy się na innych obrazach przed nami przesunęły, ożywione wszystkiemi życia, to tryumfu, to upadku, to siły, to bólu piętnami — a tu, te same rysy; ale już na nich ni tryumfu znak, ni cierpienia znamię, ni młodości kwiat, ni starości zwiędłość. Na nich tylko nic, straszne, niewzruszone, wieczne nic przebija i leży, kształt tylko ducha się został, czara pró-