Strona:PL Zygmunt Krasiński - Pisma T3.djvu/249

Ta strona została przepisana.

doszedłszy wtenczas ostatecznego kresu i stanu, już nie odbiegną od siebie.


∗                              ∗

Ale nietylko domysłem w błędne gonią krainy, wierzę w spotkanie się dusz; na ziemi, gdzie tylko spojrzę, widzę tego dowody. Matka piastująca dziecko na łonie, syn płaczący nad grobem rodzica, młodzieniec wiodący do ołtarza w kwiaty strojną oblubienicę, zdają mi się patrzeć wzajemnie na siebie wzrokiem zapewnienia, i te spojrzenia skupiając się w około mnie, oświecają przedemną przestrzeń daleko za trumną. I miałyżby napróżno westchnienia ze smętnych wychodzić piersi, by marnie w powietrzu się rozproszyć? I miałyżby łzy boleści i miłości raz spadłszy z oczu, wyschnąć napróżno na zimnym kamieniu, i jedynie wichru stać się napojem? O nie: jest w każdem westcinieniu, w łzie każdej myśl jakaś, która raz puszczona w przestrzeń, już ani się wrócić ani w nicość obrócić nie zdoła. Te wszystkie uczucia stają się węzłem między duszami, a policzmy teraz, ile podczas życia przybywa ogniw do tego węzła. Śmierć sama nie ma dosyć siły, by je rozprysnąć i połamać: panowanie jej jest wszechwładne nad ciałem, ale żadne nad nami samymi, nad tem co żyje w naszych piersiach. Wolno jej kruszyć twarde materyi pęta, ale nie rozerwie słodkiej uczuć taśmy.
Wieczności nikt nie podzieli na lata, lecz można ją podzielić na stany: życie ziemskie jest jednym z tych stanów i jedną jej częścią. Miałyżby więc wszystkie jego najwznioślejsze myśli pójść w rozsypkę i uledź zagubie?
Dziecko w rodzinnym domu, w wejściu do świata uczy się wymawiać imię matki, później to imię okrąża jego serce niezłomnym talizmanem — wzrasta później i nowe odkrywa widoki, lecz słowo, które pierwszy raz z ust bliźnich przejął w kolebce, urok zachowuje