Strona:PL Zygmunt Krasiński - Pisma T4.djvu/107

Ta strona została przepisana.

Szlachetny Mieczysław nie korzystał z tej chwili, żeby zamordować wroga i spuściwszy oręż, z najżywszą niecierpliwością czekał na Zbigniewa wprost ku niemu lecącego.
— Dziękuję ci Jordanie, za posłuszeństwo — rzekł książe przybiegając — teraz z tobą będzie sprawa — i wpadł na księcia. — Niechaj mi nikt nie pomaga, niechaj nas nikt nie rozdziela. Do pochew oręże schowajcie wszyscy. Teraz ja zaczynam walczyć.
Tu dopiero poczęła się walka długa, uparta, której przypatrywali się wszyscy z trwogą i pewnym rodzajem uszanowania. Na każdej twarzy można było wyczytać przykre oczekiwanie wypadku, który jednę lub drugą stronę miał w smutku i zgubie największej pogrążyć. Nie tylko na murach ale i na równinie wszyscy bitwy zaprzestali i umilkli. Wszebór podniósł oczy do góry, a za każdem uderzeniem orężów, coraz większą czuł bojaźń. Sieciech niepomału się zdziwił, kiedy wszystko w milczeniu grobowem się pogrążyło, nie wiedząc tego przyczyny, darmo starał się ją wyśledzić. Skarbimir nawet podniósł schyloną głowę i na chwilę zapomniał o pieniądzach, słowem wszyscy spuścili na dół miecze, łucznicy zarzucili broń na piersi, rycerze oparli się na pałaszach i pilnie najmniejsze dwóch przeciwników uważali poruszenia.
Zbigniew dziwił się, że tak długo mu się młody przeciwnik opiera i natężał wszystkie siły na pokonanie jego. Syn dzielnego Bolesława za każdem uderzeniem czuł podwojone męstwo i z największą zapalczywością raz odpierał, znów wpadł na wroga, poszczerbione pałasze, pokresowane zbroje dowodziły obu zręczności, ale krew dotąd nie płynęła i podobną była walka do igrzysk na turnieju. Wyćwiczony w setnych bojach Zbigniew, zaczął jednak mieć przewagę, jednym uderzeniem oderwał przyłbicę od szyszaka Mieczysława, drugiem przeciął pas, który zawieszony na pancerzu utrzymywał pochwę. Nie mógł go jednak przymusić