Strona:PL Zygmunt Krasiński - Pisma T4.djvu/117

Ta strona została przepisana.

— Nie, ach! Bóg jest sprawiedliwy, przebrała się miara jego przestępstw. Morderca, zbrodniarz, zatruwający starość ojca, walczący z bratem, nie znajdzie wstępu do przybytku cnotliwych.
— Królu mój miłościwy, czas upływa, chwile nam drogie na narzekaniach przepędzamy, Władysławie Hermanie królu Polski...
Ale nadaremo głos Biskupa odbijał się o głuche sklepienia, bo już nie dochodził do uszu przygniecionego strapieniami ojca.
Zawarł oczy Władysław, sine plamy lica mu pokryły i zdawało się, że już żelazna ręka śmierci cięży na nim.
Przerażony biskup zawołał na Wolimira. Ale wielki sokolnik niespodzianie zaskoczony, musiał znów odzież poprawić, pukiel czarnych włosów schować i przerywając swoje dumania, wybrać się do pokoju królewskiego; kilka chwil uszło nim odpowiedział na głos Stefana, kilka drugich upłynęło nim porwał sokoła. A kiedy stanął u drzwi komnaty, niebezpieczeństwo Hermana doszło do najwyższego stopnia.
— Rzuć niepotrzebnego ptaka i pomóż mi ratować swego króla i pana, opieszały sługo — krzyknął Stefan, podnosząc głowę monarchy.
— Nie tak opieszały jak ci się zdaje, szanowny Biskupie — odparł Wolimir — i wyjąwszy z sukni flaszkę napełnioną mocnym płynem, zaraz króla zaczął ocucać, opowiadając Stefanowi, że jeszcze nad brzegami Sekwany, które kiedyś odwiedzał, uzyskał był od damy dworu królowej francuskiej ten upominek, nieodstępujący odtąd nigdy jego piersi a wielce w tej chwili przydatny Władysławowi, bo po chwili wolniej oddychać zaczął, podniósł głowę, otworzył oczy i niezadługo potem pożegnał sokolnika, dziękując za ratunek i mówiąc, że chce sam na sam z Biskupem zostać.
— Lepiej, żebym już zginął — rzekł do Stefana — tak spokojnie, tak cicho w mojem sercu przez kilka