Strona:PL Zygmunt Krasiński - Pisma T4.djvu/124

Ta strona została przepisana.

Wszebora, które niedawno z Ciechanowa przybyłe, nikogo w Płocku nie znały.
Tymczasem chmury okrążające Niebo poszły w rozsypkę na wszystkie strony, i oświecone najżywszemi farbami, zdawały się w uszanowaniu czekać wschodu słońca. Dzień coraz się jaśnieszym stawał. Lały się potoki ognia na błękitne sklepienia, a wreszcie gwiazda światłości ukazała się w całym przepychu złotych i purpurowych promieni. Ten widok podniecił gniew sokolnika.
— Do dyabła, spóźnię moje przybycie; co król, co Biskup powiedzą! Żołnierzu, puść mnie natychmiast, bo przysięgam, że zdrowo nie wyjdziesz z tej sprawy, puszczaj, bo cię zwalę pod końskie kopyta.
— Precz stąd, zuchwalcze — zawołali wszyscy, ujmując się za towarzyszem, ale zniecierpliwiony Wolimir spiął rumaka i rzucił się pomiędzy tłum żołnierzy; z początku odstąpili, ale potem ścisnąwszy swe koło, zatrzymali wielkiego sokolnika, który widząc, że trzeba się chwycić ostateczności, dobył oręża, ale nie ochroniłoby to go od grożącego niebezpieczeństwa, gdyby głos w tej samej chwili usłyszany nie zatrzymał dzikich wojowników.
— Co to znaczy? niech każdy wraca na swoje miejsce, precz stąd żołnierze! — i ukazał się Jarosz z Kalinowy, który na szczęście Wolimira nadszedł przypadkiem w tę stronę.
— To szpieg, do zdrajca, powroza! powroza! zawlec go do najbliższego drzewa.
— Do stu tysięcy strzał i luków, precz mi stąd motłochu! — krzyknął Jarosz. — Natychmiast cofnęli się żołnierze, a Wolimir podziękowawszy dobrze sobie znanemu towarzyszowi wojewody krakowskiego, poprawił go, by go zaprowadził do namiotu księcia Mieczysława.
Ale jakim sposobem to się zdarzyło, wielki sokolniku? — rzekł Jarosz — prawda, że to wieśniacy, chłopi, ci żołnierze z Ciechanowa, my co innego,