Strona:PL Zygmunt Krasiński - Pisma T4.djvu/131

Ta strona została przepisana.

— Zapewne ledwie na wieczerzę wróci — zawołał Sieciech, mający największe upodobanie w poniżaniu podłego Skarbimira, który całą nienawiścią chytrego i złośliwego serca odpłacał mu za częste żarty.
— A może Zbigniew do stołu zaprosi, — dodał Wolimir — tylko żeby nie do nazbyt wysokiego.
— Najwyższe miejsce — odparł wojewoda — najzaszczytniejszem jest zawsze.
— Zapewne — znów odrzekł sokolnik — i szkoda, żem mego sokoła z sobą nie przywiózł.
— A to naco?
— Boby odstraszał kruki i żarłoczne ptaki, które może będą przeszkadzać panu Gulczewa i Kościelca.
Tu powszechny śmiech, od którego nawet zamyślony Mieczysław nie mógł się wstrzymać, powstał w namiocie.
— Żeby przynajmniej — ozwał się Skarbimir — hufiec zbrojnych ludzi mi towarzyszył. Powaga królewska nawet tego wymaga.
— Już temu zaradziłem — przerwał wojewoda — kilku zbrojnych odprowadzi cię do bramy, bobyś inaczej uciekł wyszedłszy z obozu, a wtenczas prawdziwyby uszczerbek poniosła. Ale kiedy wejdziesz do zamku, zostawimy cię własnym losom i przeznaczeniu.
— Dlaczegoż, wojewodo krakowski, — zapytał się Mieczysław — nie mamy przystać na tę prośbę Skarbimira?
— Bo, mości książe, potrzebni są nam ludzie, a choć Henryk uniknął wczoraj śmierci, możeby to się dzisiaj nie powtórzyło.
— Więc wystawiacie towarzysza broni, podskarbiego królewskiego — rzekł pan Gulczewa głosem rozpaczy — na pastwę złoczyńców bez litości, wydajecie go wrogom za to, że wam przyprowadził własne hufce.
— Których — przerwał Sieciech — nie chciał przyjąć książe Zbigniew, wychodząc z sali naradnej.