Strona:PL Zygmunt Krasiński - Pisma T4.djvu/132

Ta strona została przepisana.

Zamilkł zawstydzony podskarbi trafnym wyrzutem Sieciecha, który dostrzegł był czyn jego niegodziwy. Wtem ukazał się u wnijścia do namiotu Jarosz z Kalinowy.
— Dzielny mój wojowniku — zawołał Sieciech — odprowadź na czele swojego oddziału z białą chorągwią, potężnego podskarbiego królewskiego do zamku księcia Zbigniewa. U bram się zatrzymasz i przekonawszy się, że wszedł do zamku, natychmiast się wrócisz.
Skłonił głowę Jarosz na znak posłuszeństwa, a Skarbimir widząc nieodzowną konieczność, stanął w środku oddziału i pożegnawszy wzrokiem napół smutnym, napół wściekłym przytomnych, oddalił się. Słyszał jeszcze dosyć długo głośne śmiechy wojewody i wielkiego sokolnika, ale nareszcie wszystko umilkło. Minął ostatnie obozu namioty i powoli zbliżał się do zamku, z równem przerażeniem, jak gdyby szedł na szubienicę. Chorągiew biała zdaleka jeszcze ujrzana dowiodła stojącym na straży przy moście zwodzonym, że w zamiarach pokoju zbliżają się do nich; natychmiast uwiadomili o tem pana, który wysłał na przyjęcie gości Jordana z Gozdowa. Grzecznie ukłonił się rycerz podskarbiemu.
— Jaroszu — rzekł pocichu Skarbimir — obiecuję ci worek pełen złota, jeśli za mną do zamku pójdziesz.
— Potężny panie Gulczewa, nie potrzebowałbym nagrody dla oddania ci tej usługi, gdyby rozkazy wojewody Sieciecha mnie nie wstrzymywały, pozwól więc bym cię pożegnał.
To mówiąc, dał znak swoim ludziom do odwrotu, i zostawił Skarbimira z Jordanem, który kazał spuścić most zwodzony, a łoskot stąd wynikły wydał się w uszach przerażonego starca, ostatecznym zaguby wyrokiem.