Strona:PL Zygmunt Krasiński - Pisma T4.djvu/135

Ta strona została przepisana.

rzekł książe, odpierając zwolna lekarza — ale kiedy przyszło do tego, że ją słuchać musimy, mów prędko co masz do mówienia, bo zapewne wiesz, że cierpliwość nigdy moim nie była przymiotem, a teraz jeszcze zmniejszył się jej ostatek, kiedy dolega mi rana przez was sprawiona. Tak, przez was samych. Co za hańba! kiedym jak prawy rycerz walczył z twoim księciem Mieczysławem, kiedy wszyscy moi ludzie schowali oręż, wyleciał pocisk z równiny i zdrada dokonała tego, na coby nigdy Mieczysław się nie zdobył. Mieczysław, on, to dziecko miałoby mnie zwalczyć, jedno moje tchnienie zmiotłoby go z tych murów; ale sprawiaj się z swego poselstwa.
Taka mowa zastraszyłaby mężniejszego nawet od Skarbimira. Jak wryty stanął na środku pokoju pan Gulczewa i nie mogąc dalej postąpić ani wstecz się cofnąć, zapomniał nawet ukłonić się księciu i razem całej swojej mowy. Jej okresy jeden po drugim znikały mu z pamięci, a ile razy otwierał usta, dreszcz śmiertelny przebiegając wszystkie kości, wstrzymywał go od mówienia. Zimny pot kroplami sączył się z czoła. Wzrokiem pomieszanym patrzył na Zbigniewa i nie miał już mocy odwrócenia go w inną stronę. Zmarszczył brwi książe, ale poczekał jeszcze chwil kilka, a kiedy ciągle panowało milczenie, postanowił je przerwać.
— Cóż więc nam masz ogłosić panie Gulczewa? Pocoś tu przyszedł? Nuż do szatana, czyż nie otworzysz ust, jak gdyby na kłódkę zamkniętych? czyż ja mam pojedyńcze ci zadawać pytania? Gadajże więc, do pioruna.
Ale to nic nie pomogło i podskarbi coraz bardziej opadając na siłach i nie mogąc się dłużej utrzymać, przykląkł na podłodze.
— Czyś oszalał, tchórzu przeklęty! — krzyknął Zbigniew. — Raz przysyłają mi Biskupa, któremu ust przymknąć nie można, to znowu człowieka, któremu ich niepodobna otworzyć.