Strona:PL Zygmunt Krasiński - Pisma T4.djvu/142

Ta strona została przepisana.

tak ślepym, tak nierozsądnym będzie, ażeby mojemu słowu nie ufał, ażeby nie wiedział, że same niebiosa natchnęły mnie przywiązaniem do syna mojego monarchy?
— Wszystko to są próżne słowa — rzekł mocnym głosem Mestwin. — Nie możesz inaczej mówić w tem miejscu; będąc w naszej mocy, każdyby na takie oświadczenia się zdobył.
— Więcej ci jeszcze powiem — zawołał z żywością pan Gulczewa. — Nie cierpię, nienawidzę Mieczysława, Wszebora, Sieciecha. Sieciecha tego wojewodę, który ufny w swoim mieczu, śmie mnie na śmiechy i żarty wystawiać. Choćbym nie czuł przychylności dla Zbigniewa, nienawiść ku wojewodzie jużby mnie kazała się zaciągnąć pod znaki jego nieprzyjaciół. On wzniósłszy się na ten urząd nie wiedzieć zaco i nie wiedzieć dlaczego, mnie zestarzałego na dworze, mnie wiekiem i godnością szanownego, sto razy na dzień obraża. Mestwinie, wierz mi, gdybym mógł, udusiłbym go własnemi rękami.
Słuchał tych słów rycerz niemiecki z natężoną uwagą i na chwilę nie odwrócił oczu od twarzy Skarbimira, która dopiero teraz odbijała prawdziwe duszy uczucia, złość długo zatajona wybuchnęła we wściekłej mowie, marszcząc jego rysy, a oczy piekielnym ożywiając ogniem.
Odstąpił o kilka kroków Mestwin i rzekł pocichu Jordanowi z szyderskim uśmiechem:
— Trzymam go teraz w mojej mocy, pierwsze słowa szczere teraz wyrzekł i wpadł w zastawione sieci, dzięki miłości własnej, która nawet nad chytrością wzięła górę u niego.
Ochłonąwszy z zapału, poznał Skarbimir, że niebacznie odkrył prawdziwy stan serca i gorzko westchnął, tak jak wojownik widzący, że po przegranej bitwie, musi ustąpić dzielniejszemu przeciwnikowi; nie stracił jednak zupełnej nadziei, spodziewając się, że może jeszcze potafi złudzić Mestwina. Zaczął więc na-