Strona:PL Zygmunt Krasiński - Pisma T4.djvu/146

Ta strona została przepisana.

kilka ogromnych kopij stało opartych o ścianę ciemnem obiciem zakryte, na który rzadkie wisiały obrazy wystawujące morderstwa i walki. W głębi ukazywało się łoże zasłane niedźwiedzią skórą, blizko niego zaczynały się kamienne schody prowadzące do ciemniejszego pokoju, z którego wypływające światło wchodząc do szerokiej pod nim będącej komnaty, konało u stóp łoża, niewyraźnie już tarczę przy nim zawieszoną i napis na niej wyryty od innych odznaczając przedmiotów.
Wpatrywał się w ten napis rycerz Mestwin z Wilderthalu z założonemi rękoma i powtarzał czasem ze zwykłym sobie uśmiechem: „Śmierć temu, który się mnie dotknie!“ Czasem też oddalał ją od ściany i szybko przechadzając się po komnacie pojedyńczemi, wykrzyknikami: „do szatana, jej oczy! jej twarz! niema nie równego w Niemczech!“ poruszenie duszy odkrywał. Nareszcie usiadł przy stole i zaświsnął srebrną świstałką, wiszącą na sznurku okręcającym się naokoło szyi. Natychmiast ukazała się na schodach kamiennych zbiegająca z wierzchniego pokoiku osoba, która przystąpiwszy do rycerza lekkim go przywitała ukłonem. Był to młodzieniec nie więcej nad ośmnaście lat liczący, w kształtnym paziów niemieckich stroju, twarz jego wiosenną szpeciły oznaki burzliwych już namiętności, a ogień błyszczący w oczach stracił znamię niewinnej cnoty. Jakaś nawet ponurość daleka od wesołości najpiękniejszej życia pory, kaziła piękne jego rysy. Zresztą żywość i zręczność wydawała się w każdem poruszeniu, a włosy w gęstych pierścieniach szyję otaczające, przydawały jeszcze powabu do oblicza na nieszczęście zbrodnią a przynajmniej zimnem do niej przyzwyczajeniem nacechowanego.
— Urych, — rzekł Mestwin — powiedz mi szczerze, czy kiedy w naszych bogatych miastach lub na brzegach Elby, lub w górach dzikiej Szwajcaryi,