Strona:PL Zygmunt Krasiński - Pisma T4.djvu/161

Ta strona została przepisana.

kiem mięsa z torby wyjętem i znów go na ręce posadził, a ptak przeniesiony z siedliska burz i gromów, na dłoń wszechwładnego pana, zamknął oczy i zasnął.
Uniesiony radością wrócił spiesznie sokolnik i dostawszy się po krótkim czasie na brzegi przebytych trzęsawisk, niepomału się zdziwił, kiedy dostrzegł siedzącego na koniu męża zbrojnego w pancerz połyskujący zdaleka, który zdawał się rozkazywać robotnikom, układy jego zmieniać, i opuszczone zastępować miejsce.
Skoczył więc prędko ku niemu i z gniewem w sercu dopadł rycerza, kiedy właśnie na jego nalegania, obalali robotnicy dopiero co wystawione siedzenia.
— Któż ci dał prawo — krzyknął wielki sokolnik — rozporządzać tu w mojej nieprzytomności?
— Sam go sobie nadałem — odparł mąż — zbrojny — i sądzę, że nikt tego prawa nie będzie śmiał zaprzeczyć Sieciechowi, wojewodzie krakowskiemu.
— Zaprzeczam go jednak — odparł do żywego tknięty Wolimir dumnemi słowy Sieciecha — i proszę wojewody krakowskiego, by się nie mieszał do spraw w niczem doń nienależących, od króla mu nieporuczonych.
— Gdyby tu się odbywały łowy, — zawołał Sieciech — miałbyś prawdę za sobą, chociaż i w nich równą tobie biegłością poszczycić się mogę, ale ponieważ tu nie o sokołach ani o psach mowa, ale o turniejach i igrzyskach rycerskich, zdaje się, że mieć w nich powinien pierwszeństwo hetman królewski nad wielkim sokolnikiem.
— Mości panie wojewodo! — krzyknął obrażony Wolimir — sokoły i łowy nie przeszkadzają mi wiedzieć, że miecz mi jeszcze nie przyrósł do pochwy.
— I mój też jeszcze nie zardzewiał, — przerwał Sieciech, uderzając o rękojeść pałasza — ale nie masz konia.
— Broń się, — zawołał gniewem uniesiony sokolnik — nie potrzebuję konia dla nauczenia zu-