Strona:PL Zygmunt Krasiński - Pisma T4.djvu/163

Ta strona została przepisana.

— Słyszałem z ust najjaśniejszego pana, że nimi będą książe Mieczysław, Wszebór i Zbigniew. Bo koniecznie chce ich król pogodzić.
— Nie nazywam się Sieciechem i topór nie jest moim herbem — zawołał wojewoda — jeśli to Władysław uskutecznić potrafi... Szkodaby mi było tej wojny.
— Zobaczymy, — odpowiedział Wolimir — ale jakże się miewają Mieczysław i pan Gulczewa?
— Mieczysław posępny ciągle, Wszebor smutny a Skarbimir swoim zwyczajem drży na każdy łoskot, i wieczorem zamknąwszy się w namiocie, liczy z Bardanem pieniądze.
— Obmyjże, wojewodo, twarz krwią zbryzganą, bo mój sokół nie żartem zapoznał się z twojem czołem.
— Dziękuję za przypomnienie — rzekł Sieciech, a schyliwszy się, nabrał wody w rękę i nią się oblał. Odszedłszy potem, wrócił z wielkiem sokolnikiem do wznoszącej: się budowli.
— Przepraszam cię — zawołał, zbliżając się do robotników — jeśli cię ostrzegę, kochany Wolimirze, żeś zapomniał nader ważnej rzeczy, o siedzeniu dla sędziów.
— Na wszystkie sokoły, prawda; wdzięczny ci jestem za sprostowanie błędu. We Włoszech jednak podczas całego turnieju stoją sędziowie, czego przykład widziałem na rycerskich igrzyskach, wyprawionych przez księcia Sydonio del Maro.
— Znać że wytrzymalsze mają od nas nogi — odparł wojewoda. — Ale prawdę mówiąc, gmach potężnie się wznosi i piękną postać przybiera. Dzielnie jutro na tem miejscu gonić będziemy, a moja kopia niejednego zwali rycerza. Teraz żegnam ciebie, bo muszę wracać do obozu a dosyć daleka mi stąd droga.
— Bądź zdrów wojewodo, — rzekł sokolnik, ściskając człowieka, na którego życie godził przed