Strona:PL Zygmunt Krasiński - Pisma T4.djvu/19

Ta strona została przepisana.

się spodziewam. Roztropny jego towarzysz Mestwin dobrą zapewne nam da radę.
— Zbigniew — powtórzył Mieczysław.
— Zbigniew — powtórzył Wszebor, a na twarzy ich obu malowała się niechęć i nieufność.
— Nie lubię Zbigniewa — zawołał syn królewski — nie dawno prosiłem go, ażeby mi pożyczył sztyletu na kilka godzin, a on spojrzał na mnie, i odmówił tej broni, zowiąc mnie dzieckiem. Ale pokażę mu — dodał przyszły bohater, uderzając o rękojeść małego pałasza — pokażę mu kiedy dorosnę, czy tak z bratem się obchodzić trzeba.
Słaby król pozostał na chwilę w milczeniu i smutku, widząc niechęć, którą otaczający go pałali ku synowi, choć wiedział dobrze, że jest zasłużona. Wtem otwarły się drzwi pokoju i wszedł Zbigniew z Mestwinem, oba w zbrojach i okryci kurzem.
— Witam cię, najjaśniejszy panie i ojcze, dobry dzień bracie. Witam cię Wszeborze. — Po tych słowach przysunął krzesło Zbigniew i usiadł ocierając pot z czoła. Mestwin stanął za nim.
— Dawnośmy cię nie oglądali — rzekł Władysław — i wcale nie wiemy i domyślać się nie możemy przyczyny nieprzytomności twojej, mimo często posyłanych do ciebie gońców z rozkazem, żebyś natychmiast tu stanął.
Dotąd chciał słaby ojciec i słabszy król jeszcze utrzymać swoję powagę, ale widząc twarz kochanego syna wyrażającą wewnętrzne boleści i długie znużenie, łagodniejszym dodał głosem:
— Nie chcemy cię jednak o to winić, ulubiony synu, bo wiemy, że ważne często zajmują cię sprawy.
Odpłacił dobroć ojca Zbigniew zimną odpowiedzią:
— Byłem na łowach, a wiesz ojcze, że kiedy moje psy gonią jelenia lub dzika, nic mnie od boru oderwać nie zdoła.