Strona:PL Zygmunt Krasiński - Pisma T4.djvu/226

Ta strona została przepisana.
ROZDZIAŁ XXI.
Jakże może tak ważne zamiary odwlekać?
Czyż aż do dnia sądnego będę tutaj czekać?
 

Zamek księcia Zbigniewa był wystawiony na piasczystym brzegu Wisły, który w tem miejscu pokrywał twarde skały, rozległe przestrzenie, napełnione kamiennemi opoki, składającemi niewzruszoną ogromnemi budynku podporę. Pod murami więc szerokie rozciągały się lochy, częścią przyrodzeniem, częścią ręką ludzi utworzone w odległych od teraźniejszego czasach, kiedy jeszcze światło chrześciaństwa nie jaśniało w pogańskiej krainie. Później założyciel zamku, odkrywszy przestronne i ciemne lochy, umiał je sztucznie rozprzestrzenić, a właśnie podczas oblężenia posłużyły za skład rozmaitej broni i żywności.
Zbigniew odwiedzając podziemne te miejsca, poznał wszystkie ich zakątki, ale tylko do pewnej granicy: pozostałe przestrzenie stopą jego nietknięte, zupełnie nieznane mu były; a jednak często odwieczne milczenie w nich panujące przerywał odgłos ludzkich kroków śmiało po nich błądzących, i uśmiech szyderczy, godny okropnych ciemności strasznych otchłań, z pośród których się wznosił. Wtenczas przerażone gady rozstępowały się na wszystkie strony, a obudzone z długiego snu opoki i kamienne ściany, przesyłały aż do wód z daleka głucho szumiącej rzeki, przerywane słowa szatańskim wyrzeczone głosem, które się czasem wydobywały z piersi nawykłych do zbrodniczych uczuć, ale w których bijące serce nigdy bojaźni w życiu nie zaznało.
Była wśród ciasnych przejść i krętych manowców obszerna sala, daleka od miejsc Zbigniewowi znajomych, zachowująca ślady pracy ludzkiej. Jednakże cztery ściany w skale wykute z otworem w kształcie drzwi wyrobionym, były owocem długich