trudów, które nareszcie przezwyciężyły opór twardego przyrodzenia. W każdej z nich widziano długie i ciasne pieczary poczęści jeszcze zasklepione, lecz największa ich liczba stojąca otworem, ukazywała w głębi bielejące się czaszki i kości, ostatki już bezwątpienia oddawna zeszłych z tej ziemi.
Na środku sali wznosił się grób czworokątny, przywalony ogromnym kamieniem, na którym łuk z pałaszem wyryty okazywał, że takiem godłem uczcili towarzysze znikłego z ich grona wodza. Naokoło tych broni niewyczytane dziwne głoski w wieniec ułożone, dopełniały zapewnie hołdu smutnych poddanych lub braci, który ich ręce oddawna już bezsilne, a może rozsypane wokoło, zimnemu powierzyły głazowi. Zresztą nic już nadzwyczajnego nie było w tych miejscach, a miałki płowy piasek żadną nie umilony trawą, leżał spokojnie, w mieszkaniu zapomnienia i śmierci.
W tej właśnie sali, tego samego dnia w którym Ulrych wyprawił się do obozu dla sprowadzenia Skarbimira z Gulczewa, mała lampa stojąca na grobie oświecała opartego na nim człowieka, który zupełnie czarnym osłonięty płaszczem i wzniosłym na głowie hełmem, dumał, czekając jak się wydawało na czyjeś przybycie, bo druga jeszcze osoba w zamku znała schronienie, w którem on teraz przebywał. Twarz jego wystawiała pozorną spokojność, ale często na niej ukazywały się silne wzruszenia, bardziej do skutku gwałtownych namiętności, niż do zwyczajnego zadowolenia, pochodzącego z nadziei dokonania zamiarów, podobne. Czasem też szyderski uśmiech rozszerzał usta gotowe do namiotu okropnych bluźnierstw, ale jak gdyby dla doświadczenia własnej mocy nad sobą, wstrzymywał się gość tych podziemnych przepaści, kiedy już miał wymówić srogie przekleństwa, i w ciągłem milczeniu zatapiał wzrok ognisty w otaczające ciemności, które pochłaniały bezsilne małej lampy
Strona:PL Zygmunt Krasiński - Pisma T4.djvu/227
Ta strona została przepisana.