Strona:PL Zygmunt Krasiński - Pisma T4.djvu/228

Ta strona została przepisana.

promienie, jak tylko się odważyły opuścić własne ognisko.
Wtem oderwał się kamień z wierzchniej części sali czasem nadpsutej, i runął przed stopami rycerza z przerażającym łoskotem, nie ruszył się jednak z miejsca wojownik, i nie odwrócił na chwilę wlepionego wzroku w otwór północnej ściany, skąd zapewnie spodziewał się kogoś. Zmienił tylko położenie ręki, na której oddawna się opierał, a wtenczas roztworzył się płaszcz szeroki i okazał ciemną szatę ściśnioną u dolnych piersi bogatym pasem, w którym tkwił większy od zwyczajnych sztylet. Zresztą żadnej innej nie było broni przy jego boku, a na znak rycerstwa szczerozłoty łańcuch otaczał mu szyję.
Dobył mąż czarny sztyletu i jego ostrzem poprawił knot u lampy, która na chwilę świetniejszym zabłysła blaskiem, a wkrótce potem znów wróciła do dawnego stanu. Jeszcze przez długi czas spokojnie stał rycerz, ale nakoniec zaczęły się okazywać znaki jego niecierpliwości w poruszeniach twarzy, w częstej zmianie położeń i nareszcie w szybkim pochodzie, którym okrążał starożytny grobowiec. Zbliżał się czasami do otworu i zdawał się z natężoną słuchać uwagą, lecz żaden odgłos uszu jego nie dochodził oprócz odległego szumu, jak gdyby wody o głazy się roztrącającej, wtenczas dopiero kilka słów wymówił.
— Może go zabili... może tamten iść za nim nie chce. Gdyby przez tego skąpca ostatnie moje nadzieje zniknąć miały!...
I spojrzał na sztylet, a podwoił szybkość kroków, płaszcz zarzucił na drugie ramię i znów lampę poprawił, przypatrywał się otaczającym grobom, rozrzuconym kościom i brał do ręki nietknięte od ich rozprzęgnienia się czaszki, rzucał je z gniewem, tratował po nich, i z dzikim uśmiechem słyszał pękające pod stopą kości. Lecz to nic nie pomagało, czas uchodził a nikt nie przybywał.