Strona:PL Zygmunt Krasiński - Pisma T4.djvu/249

Ta strona została przepisana.

— Człowiek, który widział mój pierścień, musi i mój szylet zobaczyć — spokojnie odparł Mestwin. — Czyż nie pojmujesz, że mógłby mnie zdradzić? Zapomniałem cię pytać, czyś do samej kaplicy księżnę odprowadził.
— Zostawiłem ją o pół drogi, bom dalej iść nie mógł.
— Jeszcze dziecinne serce bije w twoich piersiach — z politowaniem ozwał się rycerz — ale mam nadzieję, że nadejdzie czas, w którym na takie mało albo wcale zważać nie będziesz.
— Spiesz się, panie, do księcia Zbigniewa.
— Nie czas jeszcze — odparł rycerz — niechże wpierw ona dojdzie do kaplicy; pięknieby było, żebyśmy ją na drodze spotkali, a wiem, że jak tylko puszczę mojego orła z klatki do której go wsadziłem, to poleci niewstrzymany żadnym głosem ni namową. Ale cóż to znaczy? zupełnieś zbladły, do trupa podobny. Wstydź się chłopcze takiej słabości.
— Cóż mam robić panie, kiedy czułą we mnie Bóg wlał duszę.
— Zahartuj serce, — odparł rycerz, kładąc hełm na głowę — uzbrój piersi przeciw litości i rozczuleniu. Zatamuj łzy w oczach. Patrz przez lat wiele na zbrodnie, poznaj przebiegi ludzi, dowiedz się o ich obłudzie i skrytościach, a wzgardzisz podobnemi sobie i uważać ich będziesz za nędzny proch, przeznaczony twoim stopom; wtenczas krzyk boleści, jęk rozpaczy, miłemi staną się dla ciebie. Wylanie krwi nienawistnej przyjemniejszem ci będzie, niż odwilżenie ust spiekłych chłodnym napojem. Wyraz cierpienia na obliczu bliźniego, napełni twą duszę rozkoszą, a klęski ludzkości twoim żywiołem, twojem życiem się staną.
— Teraz już czas, Ulrychu żegnam cię, zemsta wzywa mnie rozkazującym głosem, innego od niej na ziemi nie uznaję pana, więc idę. — To mówiąc wyszedł, zmierzając do komnaty Zbigniewa.