w której wiecznie paliła się lampa nad małym ołtarzem, okrytym wieńcami przynoszonemi przez okolicznych mieszkańców. Nie zastała jeszcze nikogo, klękła więc przed krzyżem z dębu czarnego i ponowiła modlitwę. Ledwo wstała z kamiennych stopni ołtarza, aliści szybkie kroki słyszeć się dały. Wszedł po chwili człowiek pałający miłością, i rzucił się do nóg dawno niewidzianej kobiety, która przyjaźnią tylko i szacunkiem mogła odpowiadać na jego uczucia.
Była to krótka, ale najpiękniejsza chwila w życiu Mieczysława. Schylony klęczał u stóp anioła, ciągle jego wyobraźni przytomnego, widział kochankę lat młodych wróconą sobie, w jego mniemaniu nadszedł czas oswobodzenia oblubienicy i wyrwania jej z rąk nienawidzonego wroga.
— Hanno! droga Hanno! zawołał — błogosławmy Niebu, że nam widzieć się dozwoliło, że uwolniło cię od srogiego ciemiężcy — i to mówiąc, ściskał rękę księżnej, i drżące usta przybliżał do różanych liców.
— Książe Mieczysławie — rzekła Hanna.
— Cóż znaczy — przerwał młodzieniec — tak zimne słowo? Czyż ja księciem jestem dla ciebie? Czyż godności ludzkie jeszcze mogą znaleźć miejsce w twojej pamięci? Czyż twoje serce, Hanno, zna mnie tylko księciem? Widzę, żeś się przyzwyczaiła tak nazywać mojego wroga, że dumny Syn Władysława przymuszał cię do wymawiania czczego, nic nieznaczącego nazwiska; ale też bądź pewną, że straszna kara nie ominie Zbigniewa, że ta ręka wprzódy w zimnym grobie skościeje, nim upuści miecz wzniesiony na głowę tego, który tak długo drogą kochankę poniżał.
— Książe Mieczysławie, — powtórzyła a Mieczysław zbladł — nie miotaj groźb na własnego brata i na męża stojącej przed tobą niewiasty.
— Męża?! — krzyknął syn Bolesława — męża lepiej wydziercę, zabójcę, zbrodniarza, uciemiężyciela.
Strona:PL Zygmunt Krasiński - Pisma T4.djvu/258
Ta strona została przepisana.