Strona:PL Zygmunt Krasiński - Pisma T4.djvu/267

Ta strona została przepisana.

— Przybywam z prośbą do ciebie.
Zamyślony starzec sądził, że uczeń zapalony miłością nauk wrócił do niego.
— Zapewne chcesz — odpowiedział więc — zrozumieć jak krew rozlewa się po żyłach i po sercu, ale teraz nie mam czasu.
— Wcale tego nie żądam od ciebie, choć pod innym względem potrzebuję twojej pomocy.
— Dozwól mi kilka chwil wolnych, a tymczasem wylej na tego trupa płyn zawarty w czarnej flaszce. Jest to lekarstwo ze wszystkich najmocniejsze, mogłoby nawet martwe ciało ożywić, ale od czasu Eliasza, Bóg dwunastu pokoleń nie dozwolił tak twórczej siły słabemu człowiekowi; przepowiadam ci jednak, że przyjdzie czas, w którym nowe płyny odkryją w przyrodzeniu, nie wiem jakiego one będą gatunku, może śmiertelni potrafią wykraść Niebu cząstkę piorunów, a wtenczas umarli wstaną z grobów i śmierć zaginie.
— Do szatana starcze, powiedz mi jaka trucizna najmocniejsza.
— Poradź się, mój uczniu, dzieł Al Darema tu leżących, lub raczej Jana z Alkontares, oto je masz — i wtenczas odwrócił się starzec podając księgę, ale poznawszy Mestwina, powstał i nizko się pokłonił.
— Trucizny mi daj, trucizny, Abrahamie.
— Jakiej? czy wolisz płyn ten jasny? on zabija natychmiast.
— To mi się na nic nie przyda.
— Może ten czarny przypadnie ci do smaku: zwierzę, które go wypije, dwa lata pędzi życie wśród boleści...
— I takiego nie potrzebuję, — przerwał rycerz — daj mi trucizny niechybne sprawującej skutki w pół godziny, ale niech zarazem głos zupełnie w piersiach przytłoczy.
Rozjaśniło się czoło starca, radość zabłysła w oku.