Strona:PL Zygmunt Krasiński - Pisma T4.djvu/268

Ta strona została przepisana.

— Właśniem taką wczoraj odkrył — krzyknął z uniesieniem — jest to najpiękniejszy wynalazek, nikomu dotąd nieznany. Zapewnie ci już mój uczeń o nim mówił, on wszystko rozgaduje. Chcesz bezwątpienia dziwnych jej skutków na zwierzęciu jakiem spróbować?
Porwał Mestwin flaszkę pełną morderczego płynu.
— Tak, zawołał — najpodlejszem zwierzęciu, bo na człowieku — i wyszedł a starzec nie dosłyszawszy prędko wymówionych wyrazów, znów w zawiłe nauki się pogrążył.
Szybko przebiegł rycerz schody, schowawszy truciznę za giętką kolczugę; uniesienie dzikiej radości ukazywało się w gwałtownych poruszeniach, lecz kiedy kogo napotykał, zmieniał zaraz wyraz twarzy na surowy i posępny; zmierzał przez długie ganki i ciemne kurytarze do komnaty Zbigniewa, rozemknąwszy podwoje wszedł do niej pocichu, zamykając śpieszno drzwi za sobą.
Tajemna rozmowa niedługo trwała, a kiedy wychodzący ukazał się Mestwin, znać było na twarzy wyższy jeszcze zadowolenia stopień. Żarzącemi się oczyma miatał na wszystkie strony, jak gdyby chciał odkryć jaką okropnym zamiarom przeszkodę, i odkrytą znieść natychmiast, lecz nim oddalił się z przedpokoju księcia, umiał sobie poważną nadać postawę, i stanu duszy jeden ślad tylko w szyderskim uśmiechu pozostał.
Z tem więc niedostępnem, najczarniejszych uczuć godłem, zwrócił kroki do mieszkania ofiary swojej zemsty, i za kilka chwil stanął przed Hanną z Ciechanowa, której blade lica i zsiniałe usta wydawały smutki tęsknoty, ale zarazem rozlany był na czole urok czarujący, w oczach świetniał ogień wyższy nad wyrzuty ludzi, i zdawało się, że jasność przyszłej nieśmiertelności już zabłysła nad blizkiem rozprzęgnienia ciałem.